Podróże bez ślimaka. Robin Hood, dwunastu apostołów i manifest daremny

„Nieustające wakacje” – gdybym miał wybrać ulubiony tytuł filmu, wskazałbym chyba ten.

Życie jednak wygląda inaczej. Czasem można na szczęście oderwać się od tej tępej roboty na dłużej niż popołudnie czy weekend. Trybik w maszynie dostaje dziesięć dni urlopu i może poczuć się jak bohater wyżej wzmiankowanego filmu Jima Jarmuscha – Allie. Choć w sumie chyba nie pamiętam, jak się czuł.

„Permanent Vacation” – widzę, że Aerosmith nagrał płytę pod tym samym tytułem. Nigdy nie lubiłem tego zespołu.

W zeszłym roku wylądowałem w Lwówku Śląskim, w tym – w pobliskim Sobieszowie, który kiedyś był miastem, a dziś jest częścią Jeleniej Góry, którą też odwiedziłem rok temu. Jak widać, ciągnie mnie do tych samych czy też podobnych miejsc. Niekoniecznie muszę, jak śpiewa Hiob Dylan, „wyjebać jak najdalej”.

Sobieszów ma coś w sobie. Gdy akurat nie przejeżdżały samochody, a obok starych domów nie stały bloki, zdarzało mi się poczuć coś w rodzaju tęsknoty za dawnymi czasami; tęsknoty biorącej się pewnie z tych dobrych wspomnień z dzieciństwa, ożenionych z filmami takimi jak „Nad rzeką, której nie ma” Andrzeja Barańskiego.


To już sama Jelenia Góra, ale pasuje

Samo centrum Jeleniej Góry jest nudnawe. Przed rokiem, gdy je odwiedziliśmy, padało, więc pomyślałem, że nasz brak zachwytu (nasz, czyli mej cudownej żony i mój), wynikał właśnie z powodu kiepskiej pogody. Tym razem słońce świeciło, ale wnioski podobne. Choć jedzenie w cukru.cafe wciąż bardzo dobre. Udało się tez znaleźć knajpę z tanim piwem. Śmierdziała szczyną.


Papież przy sobieszowskim kościele ma minę, jakby po pijaku udało mu się wyciąć niezgorszy numer. Aha, fotografowane obiekty, generalnie rzecz biorąc, stały czy wisiały prosto; po prostu ze mnie żadna Diane Arbus, delikatnie mówiąc, a nowy telefon wydaje się być mądrzejszy ode mnie

Jeść chodziliśmy do GreenHouse Bistro, które otwarto w czerwcu albo w lipcu tego roku. Ludzie, którzy nie jedzą czegoś, co wcześniej trzeba było zastrzelić, porazić prądem czy wykończyć inną formą „humanitarnego zabijania”, nie mają lekko, więc nic tylko się cieszyć, że przy Moniuszki 11 otworzyła się wegańska knajpa. Burger i pierogi bardzo dobre. Oby im, miłym ludziom prowadzącym bistro, się udało. mieści się przy osiedlu, na którym można znaleźć m.in. kort tenisowy. Ogólnie rzecz biorąc, wydaje się to być dobre miejsce do mieszkania.

Znajduje się tam również boisko z dość kontrowersyjnym dodatkiem, jakim jest chodnik. Dziś i tak dzieciaki nie grają w piłkę.

Szkoda tylko, że akurat nieczynny był Bar Słoń. Świetna nazwa. Od razu miałem ochotę wejść na jedno. Albo dwa.

A gdy szliśmy do centrum Jeleniej Góry, trafiliśmy po drodze na przykościelny park, w którym młodzi mogą posiedzieć na trawie, starzy (jak ja) poczytać na ławce, pospacerować z psem lub podziwiać dzieła ludzkich rąk. Nieuchronnie w takich miejscach pojawia się myśl, że to wszystko kiedyś minie.

Będąc dzieckiem, zostałem poważnie zainfekowany przez serial „Robin z Sherwood”, stworzony przez Richarda Carpentera, w którym „czarnego” Robina grał Michael Praed, a „białego” – syn Seana Connery’ego, Jason. Najlepsze sceny „Robina” odbywały się w zamku w Nottingham, w którym przystojny banita i jego ekipa robili w balona szeryfa (kapitalny w tej roli Nickolas Grace), stąd pewnie wzięło się moje uwielbienie do tego typu klimatów. Tym razem odwiedziliśmy Zamek Chojnik, usytuowany na szczycie góry Chojnik. Kapitalny klimat.

W drodze powrotnej kupiłem m.in. takie piwo. Browar z Lwówka Śląskiego cały dochód z jego sprzedaży przekazuje na pomoc Ukrainie.

Zamek w Chojniku? Piątka z plusem. Rozczarował mnie natomiast kościół Wang.

Może nie tyle kościół, co samo zwiedzanie. Ludzi od groma, czasu na oglądanie mało, bo zaraz musi wejść kolejna grupa chętnych turystów. Słowem – masówka.

Gdy planujesz zwiedzić świątynię przeniesioną z Norwegii do Karpacza, to chcesz turystyki, która wykracza poza standardowe doznania. Na miejscu okazuje się, że kisisz się w tłumie, a gadkę przewodnika zagłuszają dzieci, dzięki którym mimowolnie zaczynasz powtarzać w myślach manifest daremny w sprawie zaprzestania rozmnażania, którego autorem jest Zbigniew Sajnóg, współzałożyciel Tranzystoryjnej Formacji Totart.

Piłkarsko nie był to pamiętny wyjazd. Stadion Miejski w Jeleniej Górze – jak to stadion miejski – okazał się niewiele ciekawszy od wyżej wzmiankowanego boiska przeciętego chodnikiem. Mapy Google’a wskazywały również obiekt KKS Jelenia Góra, ale na miejscu można było znaleźć jedynie warsztat samochodowy i wrogo nastawionego psa.

Najlepiej z całego wyjazdu zapamiętam chyba Domy Tkaczy (albo Dwunastu Apostołów) w Chełmsku Śląskim, czyli „zespół dwunastu domów tzw. «Dwunastu Apostołów» z 1707 r., wybudowany z inicjatywy cystersów z Krzeszowa dla tkaczy płótna z Czech” – że tak mało ambitnie zacytuję Wikipedię. Fantastyczne miejsce. Można się poczuć – sorry za banał – jakby się przeniosło w czasie.

Będąc na miejscu, koniecznie wpadnij do kawiarni (chyba tak można nazwać to miejsce) „U Apostoła”. Jest tam wszystko: od piwa do obrazów przywodzących na myśl wiejską religijność, będącą czymś naturalnym jak oddychanie.

Wyjazdy wakacyjne prawie zawsze przynoszą niedosyt. Bo za krótko; bo wolałbyś być np. w Lizbonie; bo pogoda mogłaby być lepsza; itd. Później jednak, jadąc syfiastym autobusem bądź gadając w pracy z kretynem, który nie odróżnia czipa od czipsa, stwierdzasz, że urlopowe dni były więcej niż przyjemne. A z tym niedosytem to jak u The Rolling Stones albo – lepiej – u The Replacements:

PS

PPS