Seans piłkarski (121). Beckham

„Z dziejów ludzkiej głupoty” – tak powinien brzmieć podtytuł tego miniserialu.

Choć może nie jest to dobry pomysł, bowiem wtedy o cymbalstwo można by posądzić samego Becksa, a tak naprawdę chodzi o kibiców i paparazzi czy też po prostu dziennikarzy. Sam David robi jak najlepsze wrażenie.

„Beckham” to głównie historia byłego gracza Manchesteru United: od stawiania pierwszych piłkarskich kroków pod okiem wymagającego ojca, do kupna – po zawieszeniu butów na kołku przez naszego bohatera – Interu Miami. Są tu nie byle jacy goście: sir Alex Ferguson, Fabio Capello, Éric Cantona, Ronaldo czy Roberto Carlos. Nie mogło zabraknąć żony Becksa, Victorii. To zresztą druga co do ważności postać w serialu Netflixa.

Mamy też – i o o chodzi! – mnóstwo archiwaliów, ponoć również wcześniej niepublikowanych. To, przynajmniej dla mnie, zawsze najciekawsza część dokumentów. Popatrzeć, jak grał Becks, gdy był po prostu dzieciakiem zakochanym w MU, sama przyjemność.

Miniserial Netflixa to świetna piłkarska biografia. Ogląda się te cztery odcinki bardzo dobrze, zwłaszcza że były gracz Realu Madryt (oj, niełatwy był to okres w jego karierze) to człowiek wrażliwy, skromny, wręcz nieśmiały. To normalny facet, co wydaje się wręcz niemożliwe, biorąc pod uwagę, jaką popularność osiągnął. Robi, powtórzę się, jak najlepsze wrażenie (ale wspierania Kataru mu nie zapomnę).

No więc mamy niemal idealną biografię sportowca, bo ciekawą, niestroniącą od trudnych tematów, pełną nietuzinkowych gości i arcyciekawych archiwaliów. „Niemal”, bowiem „Beckham” choruje na coś, co dotyka chyba większość dokumentów: nagle robi się mniej ciekawie, akcja leci po łebkach i zaraz mamy napisy końcowe. Tu zaczyna się dziać tak, gdy kończy się etap Becksa w LA Galaxy. Dobrze, że sama końcówka rekompensuje ten zjazd.

Po pierwsze – dokument o słynnym piłkarzu, po drugie – rzecz o ludzkiej głupocie.

Mistrzostwa Świata 98, Argentyna gra z Anglią. Diego Simeone (pojawia się na ekranie, by powspominać stare czasy, i nie wypada zbyt dobrze) prowokuje Beckhama. Pamiętamy: Anglik nie tyle kopie Argentyńczyka, co wykonuje ruch nogą w stronę rywala (OK, nie nadawałbym się na obrońcę w sądzie). Simeone upada, dodaje wiele od siebie, angielski pomocnik wylatuje z boiska, ekipa Glenna Hoddle’a odpada w karnych i może się pakować. Jest tylko jeden winny: David Beckham.

Wszyscy chyba znają tę historię, jednak serial pozwala poczuć na nowo, a może nawet wreszcie uzmysłowić sobie skalę nienawiści skierowaną do niespełna 23-letniego piłkarza. A, jak zauważył bodaj Gary Neville, nie było wtedy mowy o pomocy psychologicznej dla zawodników.

Brukowce robiące z Beckhama miazgę, krytykujący go publicznie Hoddle (o ironio, idol młodego Davida), kibice wyjący na niego wszędzie poza Old Trafford, obrażający Posh Spice, facet wieszający kukłę Becksa przy pubie, paparazzi (trudno chyba znaleźć bardziej żałosne zajęcie) gwałcący prywatność antybohatera meczu z Argentyną i jego rodziny (oczywiście przy innych okazjach też – ludzie to idioci, dla których zmiana fryzury potrafi być sprawą wagi państwowej) – David miał, mówiąc językiem bohaterów serialu (niemal wszyscy tu przeklinają) – przejebane.

Najgorsi są jednak kibice. Oglądasz „Beckhama” i trudno ci nie pomyśleć, że nie ma głupszych istot niż fani piłki (w drugiej kolejności paparazzi i dziennikarze). Na marginesie, prawie dwa lata temu czytałem na Twitterze śmieszno-straszne historie pracownika stacji benzynowej. Polecam całość, zwłaszcza fragment o kibicach. Na pocieszenie można dodać, że kierowcy tirów są dla nich całkiem poważną konkurencją.

Wiadomo, Gustaw Holoubek i Jerzy Pilch chodzili razem na mecze, kibicem był Albert Camus, w Slow Foot pewnie każdy umie jeść nożem i widelcem, ale tak czy siak – wśród kibolstwa znajdziesz mnóstwo osobników z mózgami jak rzeszoto. Dziwnym nie jest, że tzw. przeciętny obywatel, gdy słyszy „kibic”, myśli „debil” albo „bandyta”. Czytałem niedawno na pewnym portalu komentarze użytkowników po rasistowskiej aferze w La Lidze i oraz pod tekstem o tym, co działo się w Stomilankach Olsztyn – autentycznie człowiekowi czasem wstyd, że ma tę samą pasję, co neandertale piszący o „białej Europie” czy o tym, czym powinny zająć się „baby”.

Doskonale pokazuje to, niestety, również „Beckham”. I, błagam, niech nikt nie mówi, że to, na co narażony był jeden z najlepszych pomocników Premier League, rekompensowały pieniądze. Nie dasz łapówki depresji, nawet 100 milionów funtów, i nie każesz jej wypierdalać.

Wyżej zaanonsowałem ojca, który również jest ważną postacią omawianego miniserialu. Cóż, wydaje się, że jak masz takiego starego, jesteś w jakimś stopniu przygotowany na takiego szefa, jak Alex Ferguson. To w sumie klasyk: ojciec drze mordę, matka stoi po stronie syna, ale przecież nie ustawi do pionu „głowy domu”. Popatrzcie na to:

Musiałem cofnąć film, żeby się upewnić, że się nie przesłyszałem i że mi się nie przywidziało, ale wygląda na to, że ojciec faktycznie polewał młodemu guinessa.

Ojciec, fanatyk MU, doczekał się syna, który ze swoim klubem podnosi chyba wszystkie najważniejsze trofea, syna z kapitańską opaską reprezentacji. Mnie jednak po stosowaniu takich metod wychowawczych wstyd byłoby gadać przed kamerą. I tu odsyłam do końcówki filmu. Można się uczyć na błędach swoich starych.

No dobra, to by było na tyle. Nie ma co zachwalać w nieskończoność, trzeba oglądać. „Beckham” to rewelacyjny serial. Nie dość, że bardzo ciekawy z kibicowskiego puku widzenia i świetnie zrobiony, to na dodatek mówi więcej o życiu niż niejeden mądrala z tytułem naukowym.