Słomiany zapał (10)

1 listopada temat może być tylko jeden…

Tym razem zapał, czyli ogień, rozniecimy nad grobami. Umarł niedawno Tadeusz Mazowiecki, umarł Lou Reed, autor jednego z najlepszych kawałków wszech czasów z jednego z najlepszych filmów. Szkoda, że o kibicach Hibs:

Listopad i jesień to czas ogólnie depresyjny i porąbany. Gdyby nie hurtowo obchodzone urodziny moich dzieci, nie wiem jak bym dał radę.

Czas zatem na refleksję. Czas wspomnieć tych, których już z nami nie ma. Tych, którzy mniej czy bardziej (na tyle, na ile mogą to zrobić postacie, które znamy ze szklanego ekranu głównie) mnie ukształtowali. Jako że to serwis piłkarski, w większości o piłkarzach będzie.

1

WŁODZIMIERZ SMOLAREK

Na powyższym zdjęciu pierwszy z prawej. Pozna ktoś wszystkich piłkarzy?

Niech młodzież wie, że Włodzimierz Smolarek bez wątpienia ma miejsce w najlepszej dziesiątce zawodników w historii polskiej piłki nożnej. Pan Włodzimierz to bohater dzieciństwa, jak Robin Hood, Janosik, Pan Kleks…

Moje pierwsze świadome mistrzostwa to meksykański mundial w 1986 roku. Zanim się zaczęły, na podwórku każdy chciał być Smolarem właśnie, chociaż nie miał talentu Dziekana czy charyzmy Bońka.

Ale był taki, można powiedzieć, nasz. Grał jeszcze wówczas w Widzewie, a nie, jak Zibi, za granicą…

Tuż przed mistrzostwami byłem na meczu Lechia – Widzew (1:1), gdy strzelił gola dla gości. Jakoś mnie to nie zmartwiło…

1

Na mundialu w Meksyku jako jedyny nie zawiódł, walczył za trzech, czterech, strzelił jedynego gola dla biało-czerwonych w zwycięskim 1:0 meczu z Portugalią. Przy jego nazwisku panowie w warszawskim studiu powiesili piłeczkę. Pierwsza i ostatnią w tych mistrzostwach.

W skarbie kibica „Tempa” z roku 1986, po który często ostatnio sięgam, Smolarek prowadzi w klasyfikacji Złotego Piłkarza, tytuł wywiadu „Aleksandrów Forever”. To był rodzinny człowiek. Pamiętam, że zwróciło mą uwagę dziwne imię jego syna. To Ebi, oczywiście…

Wiosną 1990 r. moja mama była na stypendium w amsterdamskiej klinice. Żelazna kurtyna już wtedy opadła, więc udało nam się do niej pojechać na dwa tygodnie. McDonald’s, kebaby, czerwone latarnie, coffee shopów wtedy jeszcze nie zauważałem… W niedzielę oznajmiłem całej rodzinie, że jedziemy do Utrechtu, bo jest tam piękna katedra. Rodzice zadowoleni, że ja taki rezolutny… Jedziemy. Na miejscu okazało się, niby przypadkiem, że miejscowy FC Utrecht („Utreg”, jak mówili miejscowi) potykał się z wielkim Ajaksem. Mecz zacięty na wysokim poziomie, w barwach gości: Stanley Menzo, Peter Larsson, Stefan Petersson, Johny van’t Schip, Bryan Roy i młodziutki Dennis Bergkamp, a u gospodarzy na skrzydle szarpał Smoli, jak mówili na niego miejscowi. Wtedy przekonałem się po raz pierwszy, że dobry mecz nie musi kończyć się wynikiem hokejowym. Było 0:0, a ja po końcowym gwizdku dumnie oznajmiłem smarkatym Holendrom, ze Smoli jest stamtąd, skąd ja.

Z Holandią również wiąże się koniec jego reprezentacyjnej kariery. Andrzej Strejlau powołał 34-letniego weterana niespodziewanie na mecz z Holandią w Rotterdamie i Smolarek nie zawiódł. Wszedł w drugiej połowie i miał okazję zapewnić nam zwycięstwo. Ostatecznie skończyło się wtedy remisem 2:2.

Jego firmowe zagranie to był „balet” w narożniku boiska. Nawet ostatnio podczas któregoś meczu Mirek Szymkowiak powiedział: „Oho, teraz będziemy mieli Włodka Smolarka”. Chodzi o pójście z piłką kierunku chorągiewki bocznej i „wózkowanie” jej tam, by zyskać trochę czasu… Po raz pierwszy trick ten Pan Włodzimierz zastosował w meczu z NRD, gdy strzelił dwa gole… 3:2 w Lipsku.

Smolarek to był specjalista od pierwszych bramek, od goli otwierających wynik. Jak w Hiszpanii w 1982 r., gdy szło nam jak po grudzie, to on napoczął Peruwiańczyków. Boniek w swej książce pisał, że dobrze, że to on zrobił, bo w pierwszej połowie przy nieuznanym golu dla Polaków „wepchnął się” na pozycję spaloną… Zibi wiedział, jak bardzo Pan Włodzimierz by się zadręczał, gdyby Polacy wtedy odpadli.

1

HENRYK BAŁUSZYŃSKI

Nie będę ściemniał, że znałem go osobiście. Ale gdy stojąc na poczcie w kolejce dostałem SMS-a o jego śmierci, aż przysiadłem z wrażenia. Człowiek nosi w głowie wiele informacji mniej lub bardziej potrzebnych. W zakamarkach mojej została taka, że Balu (to jego pseudo z czasów gry w Bundeslidze) urodził się w roku 1972. Ledwie sześć lat starszy ode mnie, chociaż rówieśnicy, i młodsi już też, niektórzy po drugiej stronie. No, ale oni nie grali w piłkę akurat.

Dla mnie Bałuszyński to biała koszulka Górnika Zabrze, z wielkim napisem „EB” na klacie. Było takie piwo, dość ekspansywnie wpraszało się do naszych domów w połowie lat 90., gdy zaczynałem konsumować.

Pamiętam taki mecz na śniegu na koniec rundy jesiennej sezonu 1993/94, gdy Górnik pod wodzą Henryka Apostela u siebie ograł Legię 2:1. Zabrzanie byli pierwsi na półmetku, a śląscy kibice śpiewali: „Mistrza już mamy, na Ligę Mistrzów czekamy”… Przewaga na półmetku była spora.

Jak wiadomo dziś, śląscy kibice Ligi Mistrzów nie zobaczyli. Na mecie Górnika prześcignęła Legia Warszawa i jeszcze sąsiedni GKS Katowice.

Stało się tak po ostatnim meczu przy ul. Łazienkowskiej, w którym Legia zremisowała 1:1 z Górnikiem, a piłkarze ze Śląska kończyli mecz w ósemkę. Bałuszyński wyleciał z boiska sześć minut przed końcem pierwszej połowy, po nim przedwcześnie pod prysznicem wylądowali Grzegorze: Dziuk i Mielcarski. A przecież ten ostatni to niezwykle spokojny, nudny wręcz człowiek. Czy wszystko było czyste w tym meczu?

Po tym sezonie Bałuszyński wyjechał do Niemiec, grał głównie w Bochum, czyli w okolicy, która jest niemieckim odpowiednikiem naszego Śląska. Czuł się pewnie jak w domu, co widać było na boisku, bo absolutnie wstydu nie przynosił.

Wreszcie reprezentacja. Najbardziej w pamięci nie zapadła mi jedna z jego bramek, tylko podanie do Marka Citki na Wembley. Przez moment prowadziliśmy 1:0 w świątyni futbolu…

Reprezentacyjna kariera Balu dobiegła końca w przegranym sromotnie 0:3 meczu z Włochami w Neapolu. Druga kadencja selekcjonerska Antoniego Piechniczka również dobiegała kresu…

Z tego, co widziałem w przekazach medialnych, był raczej nieśmiałym człowiekiem, mówił cicho, spokojnie, z lekkim śląskim akcentem.

I już po Balu, cicho po nim i smutno, ale pewnie nie chciałby, żebyśmy się łamali. Niech więc żyje Bal!

1

GARY SPEED

Pierwszą rzeczą, która przyszła mi do głowy, gdy dowiedziałem się o samobójstwie Gary’ego Speeda, były słowa menedżera Liverpoolu Billa Shankly’ego o ważności futbolu.

„Some people believe football is a matter of life and death. I’m very disappointed with that attitude. I can assure you it is much, much more important than that”.

Niewiele osób wie, że to był żart. To był żart, ludzie! Futbol to jedynie rozrywka. Są rzeczy o wiele ważniejsze.

Coraz więcej samobójstw ludzi związanych ze sportem. Depresja i samobójstwo nigdy nie są logiczne, ale powiedzmy, że ludzie mają motywy. Ale Speed? Gary Speed? Jeden z moich ulubionych piłkarzy, w czasach, gdy miałem taką klasyfikację, jak „ulubieni piłkarze”…

Przed reprezentacją Walii, którą Speed osierocił (obok dwóch synów), rysowały się najlepsze od lat perspektywy.

Fani Cymru dzielili się na cztery kategorie:
a) ci, którzy uważali go za najprzystojniejszego selekcjonera;
b) ci, którzy uważali go za najgrzeczniejszego selekcjonera;
c) ci, którzy uważali go za najlepszego selekcjonera;
d) kombinacja trzech powyższych.

Niepisane prawo mówi, że o zmarłych mówi się wyłącznie dobrze. Gary’ego Speeda ta reguła nie obowiązuje. O nim mówi się dobrze nie dlatego, że nie żyje, tylko dlatego że był dobrym człowiekiem.

Przejrzałem Internet, nie tylko nekrologi, ale również archiwalne zasoby, i nigdzie nie znalazłem negatywnej informacji na jego temat. W Swansea przed meczem z Aston Villą minuta cisza po jakichś pięciu sekundach zmieniła się w burzę oklasków na stojąco…

Gary Speed był prawdziwym dżentelmenem, co jest rzadkością wśród dzisiejszych sportowców. Gdy był piłkarzem klubu, któremu kibicował w dzieciństwie, czyli Evertonu, poważali go fani Liverpoolu; gdy grał w Newcastle, szanowali w Sunderlandzie; gdy wypłynął na szerokie wody w Leeds, nawet fani Manchester United nie dali rady go nie lubić. Tak, tak to nie pomyłka: Leeds i Man Utd to wielcy rywale, mimo że Pawie mocno ostatnio podupadły.

Znani sportowcy dorastają razem z nami. Gary’ego Speeda „poznałem” w barwach Leeds United na początku lat 90. Pawie wygrały mistrzostwo Anglii w 1992 r., w ostatnim sezonie, gdy pierwsza liga nazywała się tak jak powinna się nazywać: „First Division”. Na ostatniej prostej Leeds niespodziewanie wyprzedziło Man Utd. To był ostatni sezon przed utworzeniem Premier League.

Ach, co to była za drużyna!. W bramce John Lukić, na środku obrony czarnoskórzy Chris Fairclough i Chris Whyte, Mel Sterland i Tony Dorigo na bokach. W pomocy Szkoci: Gordon Strachan i Gary McAllister oraz Anglik David Batty i Gary Speed właśnie. W ataku Lee Chapman i (uwaga!) Eric Cantona, który potem zdradził i odszedł do „Czerwonych Diabłów”. Armadą dowodził Howard Wilkinson, który wczoraj zapytany w radio, jak się czuje, nie mógł wydusić słowa…

1

Oczywiście nie będę udawał, że znałem Speeda osobiście, ale powiedzmy, że znam kogoś, kto zna kogoś, kto go znał. Ta osoba miała okazję często pracować przy medialnej obsłudze reprezentacji Walii, gdy Speed w niej grał, jak i wtedy, gdy został jej selekcjonerem. Do ostatniej chwili Gary był w świetnej formie, zawsze uśmiechnięty, zawsze dostępny dla mediów, mogący bez końca rozdawać autografy dzieciom. A on po prostu idealnie ukrywał swoje problemy…

1

SOCRATES

Gracz z tego samego pokolenia i z tej samej półki co Włodzimierz Smolarek. Brazylijski król środka pola działał na wyobraźnię finezyjną opaską na włosach, dostojnym stylem gry i greckim pseudonimem – „Socrates so much more than a footballer”.

Jestem za młody, by pamiętać mundial roku 1982, ale w powszechnej opinii brazylijska drużyna z tego turnieju jest jedną z najbardziej niedocenianych w historii. A jej symbolem jest właśnie Socrates.

Po niezbyt fartownym odpadnięciu Kanarków z Włochami wszyscy brazylijscy gracze tonęli we łzach, tylko jeden człowiek stał w szatni zadowolony z uśmiechem od ucha do ucha. To ówczesny selekcjoner, Telê Santana, który wiedział, że jego piłkarze zagrali jak na Brazylijczyków przystało. Są rzeczy ważniejsze od wygranych. To styl… Obok Socratesa ta drużyna miała Zico, Falcão i Cerezo, ale ON był najlepszy z nich, był mózgiem tego zespołu.

Trzeba Wam wiedzieć, że Socrates z wykształcenia był… lekarzem. Nie przeszkadzało mu to w czasie kariery i po jej zakończeniu palić po dwie paczki petów dziennie. Poza tym, według dzisiejszych kryteriów, był alkoholikiem. Wedle własnych słów „pił troszkę z rana, potem jeszcze trochę i tak do końca dnia”. Nie, żeby się z tym krył, pod tym względem Brazylia przypomina kraje śródziemnomorskie. Nic więc dziwnego, że potrzebował przeszczepu wątroby. Cały kraj (w tym jego brat Raí, kapitan mistrzowskiej drużyny z roku 1994) wstrzymał oddech, gdy Doktor Socrates pod koniec 2011 roku trafił do szpitala, którego już nie opuścił. Zmarł mając 57 lat.

BRAMKARZE

Jak głosi stare piłkarskie przysłowie, „bramkarz i lewoskrzydłowy muszą mieć lekko nie po kolei, żeby coś w osiągnąć”. O Andrzeju Czyżniewskim pisałem TU, teraz chciałem przytoczyć tragiczne przypadki dwóch innych.

Pierwszym jest Stanisław Burzyński, którego w swej książce o Wielkim Widzewie przypomniał Marek Wawrzynowski. Otóż kolegą Burzy z boiska był człowiek, który kiedyś usiłował mnie uczyć grać w piłkę, czyli Zbigniew „Żyleta” Żemojtel („Słomiany zapał 7”). Gdy Burzyński wyskoczył z okna bloku na gdyńskiej Chylonii, miałem od Żylety informacje z pierwszej ręki, nie do końca wtedy zdając sobie sprawę, kim był denat.

A był nie byle kim.

1

Był jednym z symboli najlepszej polskiej drużyny klubowej wszech czasów. Jako lokalnemu patriocie wypada mi dodać, że jak wielu graczy ówczesnego Wielkiego Widzewa pochodził znad morza. Najważniejsze przykłady to „Zito” Rozborski i Mirosław Tłokiński. Jak głosi legenda, za transfer Burzy zapłacili z własnej kieszeni piłkarze RTS, dlatego często w żartach mu grozili, że jak będzie słabo bronił, zmuszą go do odejścia.

Burzyński po wielkich meczach pucharowych Wielkiego Widzewa był o krok od przejścia do angielskiego Ipswich Town, klubu wówczas prowadzonego przez Sir Bobby’ego Robsona. Coś jednak nie zagrało, a czasy były porąbane, więc następna szansa nie przyszła. To go wyraźnie podłamało. Jedynie dwa razy zagrał w reprezentacji Polski (1:2 z Argentyną i 0:2 z Francją), ale w drugiej połowie lat 70. ubiegłego stulecia konkurencja była ogromna.

W 1980 prowadził samochód, będąc pod wpływem alkoholu, i potrącił ze skutkiem śmiertelnym przechodzącego w niedozwolonym miejscu 86-letniego mężczyznę. Bramkarz został skazany na karę pozbawienia wolności i wyrok odbywał w więzieniu w okolicach Opola. Na wolność wyszedł pod koniec 1981 roku. 10 lat później, w wieku 43 lat popełnił samobójstwo skacząc z balkonu.

Drugi ze zmarłych tragicznie bramkarzy to Robert Enke. Jego historia, opisana w książce, jest ponoć tak prawdziwa i bolesna, że aż się boję ją czytać. Doskonale pamiętam ten moment, gdy dowiedziałem się o jego rzucie pod pociąg. To było dzień po pępkowym z okazji urodzin mojej latorośli numer trzy. Jak to po takiej imprezie, strasznie pulsowała mi dynia, wypiłem na szybkości jakiś jogurt, po czym zasiadłem przy kompie, by się dowiedzieć co na świecie słychać. Gdy dowiedziałem się co zrobił sobie Enke i w jaki sposób, zaraz pobiegłem do toalety zwymiotować.

1

Robert Enke gdzieś tam mi towarzyszył, śledziłem jego postępy w Bundeslidze, ze zdziwieniem przyjąłem transfer do Benfiki, potem do wielkiej Barcelony. Oczywiście nie mogłem wiedzieć, że gnębi go depresja, bo niby skąd? A potem ten fatalny, listopadowy poranek…

1

ROMAN HURKOWSKI

Były naczelny „Piłki Nożnej”, wychowawca wielu pokoleń dziennikarzy itd., i tym podobne komunały…

Może przesadą będzie napisać, że nauczyłem się czytać na Jego „Piłce Nożnej”, ale na pewno ona mnie ukształtowała.

Poznanie go w roku 2007 było dla mnie jak spotkanie bohatera z dzieciństwa. To jakby mój syn za 20 lat spotkał Zygzaka McQueena z filmu „Auta”. Zaczęło się od tego, że pojechałem Hurkowi od czerwonych pająków w komentarzu na starym, dobrym Futbolnecie (pisał wówczas m.in. dla „Trybuny”), a on odpowiedział, żebym napisał maila to on wyjaśni… I tak się zaczęło.

Spotkaliśmy się jedynie parę razy, ale przez telefon przegadaliśmy setki godzin. Miał talent do dzwonienia w najmniej spodziewanych momentach: gdy przewijałem dziecko czy w środku nocy z mistrzostw świata U-20 w Kanadzie w 2007 r. Trenerem naszej kadry był wtedy Michał Globisz i dobrze się z Romkiem dogadywali, bo obaj nie zwykli wchodzić w lewe układy.

Gdy miałem jakieś ważne spotkanie albo prowadziłem samochód, zawsze mogłem liczyć, że na moim telefonie wyświetli się „numer prywatny”.

Kiedyś się zdenerwował (jeszcze byłem z nim „na pan”), gdy powiedziałem: „No tak, pan na to patrzy ze statystycznego punktu widzenia”, bo tak go kojarzyłem jak większość – jako statystyka… A jego ta „gęba” wkurzała i miał rację, bo potrafił pisać jak nikt inny – z jajem, złośliwie, po prostu celnie.

Kochał piłkę i kochał Warszawę. Jak mnie parę razy oprowadził, to prawie przekonałem się do naszej stolicy…

W czasie mistrzostw Europy w Austrii i Szwajcarii cudem wywinął się śmierci. To był dzień naszego meczu z Austrią na Praterze; zawał był potężny, ale dał radę. Mój tata, który jest lekarzem, jak obejrzał jego dokumentację medyczną, aż złapał się za głowę, że to chyba jakiś cud.

Ostatnie dwa i pół roku Jego życia i naszej znajomości to był dar od Boga…

Piszą, że przegrał z chorobą, ale moim zdaniem, jak na człowieka chorego, radził sobie świetnie. Mimo upływu czasu ciągle ciekaw nowych technologii, szedł do przodu jak burza – wywiady audio, kamery, szmery, bajery.

Zawsze niepokorny, mający własne zdanie, idący pod prąd…

Choleryk… Jak się nakręcił, to nie było zmiłuj się… Mieliśmy kiedyś spotkać się z takim chłopakiem z marketingu „Przeglądu Sportowego”. To w czasie, gdy na niego czekaliśmy, zmienił zdanie co do przyszłej siedziby E-boiska do takiego stopnia, że zanim ten Michał z „PS” usiadł, to już prawie wychodził obrażony.

Charakter miał ciężki, ale wolę kogoś, kto ma własne zdanie, a nie miernego, biernego, ale wiernego.

„Nie liżmy się po benach, bo to będzie początek naszego końca” – tak mawiał…

Takich też, charakternych, lubił piłkarzy. Wolał takiego, który zagra w karierze jeden mecz wybitny, niż takiego, który zagra sto meczów dobrych. Jego ulubieńcem i nadzieją był Wojciech Szczęsny. Taki jak On: niepokorny i ambitny. Tak jak śp. Kazimierz Górski wolał „pijanego Gorgonia od trzeźwego Ostafińskiego”. Teraz pewnie z Panem Kazimierzem ustawiają skład reprezentacji Orłów Górskiego. Kaziu Deyna w środku pola z kapitańską opaską…

Ale dość tych gorzkich żali, On na pewno by sobie tego nie życzył. Tak jak nie znosił, gdy ktoś używa słowa „pojedynek” w odniesieniu do wydarzeń boiskowych. „Pojedynek” to jest w szermierce” – mawiał. Nie znosił ckliwej atmosfery i pochlebstw, wolał twórczą burzę mózgów.

Pytałem go o dobre rady dotyczące pisania, mówił zawsze: „Pisz, jak czujesz, jak uważasz”. Nigdy moich tekstów nie skracał, choć często się domagałem. Tego komentarza też pewnie by nie skrócił, chociaż by się przydało…

Dzięki za to i za wszystko…

Maciej Słomiński