Archiwum październik, 2014

  • Wczorajszy mecz. Szkocja – Gruzja 1:0

    Szkotom nie chciało się strzelać do bramki Giorgiego Lorii. Czyżby oszczędzali amunicję na Polaków? Czytaj dalej...

  • Wczorajszy mecz. Polska – Niemcy 2:0

    Mecz stulecia? Mecz tysiąclecia? Nieważne. Grunt, że tego dożyliśmy… Niemcom nie dała rady reprezentacja Polski z genialnym Wilimowskim, a potem z Cieślikiem, Deyną, Lubańskim, Latą, Szarmachem, Bońkiem, Janasem, Dziekanowskim, Warzychą, Żurawskim, Krzynówkiem, Bąkiem… Za to zwycięstwo nad naszymi sąsiadami mają na koncie Szukała, Wawrzyniak, Jodłowiec czy Mila. Rechot historii? Może. Na pewno piękno i nieprzewidywalność futbolu. Za mojego żywota drugi raz pokonaliśmy mistrzów świata. Pierwszego nie pamiętam, bo miałem wtedy trochę ponad półtora roku. 16 listopada 1985 roku na Stadionie Śląskim pokonaliśmy Włochów 1:0, po pięknym golu Dariusza Dziekanowskiego. [tube]7A-G7X9kDSw[/tube] Profesor Glik i holownik Jodłowiec Polacy rozpoczęli mecz bez respektu dla utytułowanych rywali. Już po kilkunastu sekundach Jakub Wawrzyniak miał na koncie faul na Karimie Bellarabim. Znając jego płytkie zasoby farta, zaczęliśmy się zastanawiać czy obrońca Amkaru Perm dogra mecz do końca. Z przeciwnej strony dwa razy szarpnął Kamil Grosicki, zwłaszcza mogła się podobać akcja, w której „nawinął” Erika Durma, lecz wystarczyło, że nogę wystawił Mats Hummels i zlikwidował zagrożenie. Goście spokojnie i cierpliwie budowali przewagę długo wymieniając piłkę. Do akcji ofensywnych chętnie włączał się po prawej stronie Antonio Ruediger. Pierwszy celny strzał na bramkę Wojciecha Szczęsnego oddał Thomas Mueller w 10. minucie. Potem Kamil Glik zablokował uderzenie Hummelsa. Glik… Man of the match. Obrońca Torino był szefem defensywy z prawdziwego zdarzenia, może niezbyt zwrotny, ale bezbłędnie przewidujący zamiary rywali, ofiarnie blokujący, spychający do boku szarżujących Niemców. W 31. minucie wślizgiem w ostatniej chwili powstrzymał Bellarabiego. Niemcy uzyskali już momentami przygniatającą przewagę. Gdyby Robert Lewandowski w 35. minucie lepiej trafił w piłkę po zagraniu Macieja Rybusa mogło być pięknie… Ale nie było. Polacy irytowali holowaniem piłki w środku pola. Taki Tomasz Jodłowiec biegał z nią dotąd, dopóki nie odebrali mu jej przeciwnicy. A czynili to z dziecinną łatwością. Podobnie Wawrzyniak. W końcówce gra Polaków przypominała obronę Częstochowy. W rolę ojca Kordeckiego co chwilę wcielali się Szczęsny lub Glik. Minimalnie niecelnie strzelał Bellarabi, Glik w ostatniej chwili zablokował Muellera, nikt nie zamknął dośrodkowania Schuerrle, wreszcie Szczęsny fantastycznie złapał strzał Bellarabiego, który poradził sobie z trójką polskich obrońców. W 45. minucie szansę na gola do szatni miał Mats Hummels, lecz po rzucie rożnym huknął nad bramką, mimo, że miał obok siebie trzech naszych defensorów. Na szczęście ten festiwal przerwał gwizdek Pedro Proency, który zaprosił piłkarzy na przerwę. Neuer jak… „Woźny” Wydawało się, że po zmianie stron kwestią czasu będzie, gdy rozwiąże się worek z bramkami dla reprezentacji Niemiec. I rozwiązał się, ale… dla Polaków! W 51. minucie z prawej strony dośrodkowywał Łukasz Piszczek (lepszy w ofensywie niż w defensywie), a Arkadiusz Milik wyskoczył wyżej niż Manuel Neuer i głową pokonał golkipera Bayernu! Neuer miał na Stadionie Narodowym swoje Wembley, tak jak 18 lat temu Andrzej Woźniak. [tube]PQxsH0DQBMI[/tube] Stracony gol podziałał na mistrzów świata jak płachta na byka. Pod bramką Szczęsnego niemal co chwilę dochodziło do dantejskich scen. Tuż po bramce Milika na bramkę Polaków nacierał Goetze, powstrzymany przez bramkarza Arsenalu. Potem próbowali Toni Kroos, Schuerrle i Durm, który nie wykorzystał fantastycznej sytuacji. W 67. minucie sam na bramkę pędził Bellarabi, lecz Glik mądrze zepchnął go do boku i przyblokował strzał, a Szczęsny nie miał kłopotów ze złapaniem piłki. Niemal od razu po wejściu na murawę uderzał Julian Draxler, lecz został zablokowany. Koncert gry w defensywie dawał Kamil Glik. Obrońca Torino rządził i dzielił we własnym polu karnym. Goście na wszelkie możliwe sposoby usiłowali wyrównać. W 79. minucie sprzed pola karnego huknął Bellarabi, lecz Szczęsny zdołał odbić piłkę. Niemcy wprowadzili na boisko swoją tajną broń – Lukasa Podolskiego. I „Poldi” był naprawdę blisko celu. W 81. minucie przejął bezpańską piłkę w polu karnym, miał mnóstwo miejsca by strzelić z woleja. Na nasze szczęście uratowała nas poprzeczka, bo Szczęsny nawet nie drgnął. Milowy krok Skoro nawet piłka po strzale Podolskiego nie chciała wpaść do naszej bramki, trzeba było Niemców dobić. Tak też zrobiliśmy! W 88. minucie z autu wrzucił piłkę Piszczek. Lewandowski pokazał jak silnym jest piłkarzem wypychając niemieckiego defensora i zagrywając w pole karne do wbiegającego Sebastiana Mili. Pomocnik Śląska precyzyjnie uderzył, łapiąc Neuera na wykroku. Niesamowite, prowadziliśmy 2:0, oddając bodaj trzeci celny strzał w meczu! W doliczonym czasie gry znów Glik stanął na drodze Niemców do polskiej bramki (tym razem próbował Podolski), a Kroos minimalnie chybił nad poprzeczką. Ostatni gwizdek i… oczy przecierane ze zdumienia. Wygraliśmy z mistrzami świata, choć przed meczem niewielu postawiłoby na to złamany grosz. Może wreszcie, z wielkich bólów narodziła nam się reprezentacja godna Europy? Może wreszcie mamy po swojej stronie nie tylko Szczęsnego, ale i szczęście? Może trener Adam Nawałka jednak nie jest prowincjonalnym szkoleniowcem z Zabrza, ale fachowcem pełną gębą? Może wreszcie polscy piłkarze zaczęli poważnie traktować grę w koszulce z białym orłem? I wreszcie nie trzeba nam obrażalskich, wypinających zad na nasz kraj Polanskich i Obraniaków, po to by ogrywać mistrzów świata. JS48452864 11 października, Stadion Narodowy w Warszawie Eliminacje Mistrzostw Europy 2016 Grupa D Polska – Niemcy 2:0 (0:0) Gole: Milik 51., Mila 88. Polska: Wojciech Szczęsny – Łukasz Piszczek, Łukasz Szukała, Kamil Glik, Jakub Wawrzyniak (84. Artur Jędrzejczyk) – Kamil Grosicki (73. Waldemar Sobota), Grzegorz Krychowiak, Tomasz Jodłowiec, Robert Lewandowski, Maciej Rybus – Arkadiusz Milik (77. Sebastian Mila). Niemcy: Manuel Neuer – Antonio Ruediger (83. Max Kruse), Mats Hummels, Jerome Boateng, Erik Durm – Karim Bellarabi, Christoph Kramer (71. Julian Draxler), Toni Kroos, Mario Goetze, Andre Schuerrle (77. Lukas Podolski) – Thomas Mueller. Żółte kartki: Szukała, Lewandowski, Piszczek/Bellarabi. Boateng. Sędziował: Pedro Proenca (Portugalia) Widzów: 56.934 Grzegorz Ziarkowski Czytaj dalej...

  • Polska – Niemcy w mediach

    Tak rzadko chwalą polską reprezentację piłkarską poza naszymi granicami, że nie mogłem sobie odmówić przyjemności przejrzenia zagranicznych mediów… Czytaj dalej...

  • Ten mecz musimy… rozegrać

    Jeszcze nigdy nie wygraliśmy meczu z Niemcami. Teraz niektórzy usiłują nam wmówić, że może być inaczej. A niech próbują… Czytaj dalej...

  • Wczorajszy mecz. Białoruś – Ukraina 0:2

    Wschodnie sąsiedzkie klimaty w stylu „wiódł ślepy kulawego”… Czytaj dalej...

  • Derby (26). Dinamo Zagrzeb – NK Zagrzeb

    Dzisiejszy przystanek w derbowym cyklu, to stolica Chorwacji. W krajach byłej Jugosławii jesteśmy po raz drugi, odwiedziliśmy już bowiem stolicę Hercegowiny – Mostar. Czytaj dalej...

  • Seans piłkarski (31). Heleno

    Biograficzna opowieść o człowieku, który w niczym nie znał umiaru… Czytaj dalej...

  • Liga Retro (4). Niemcy 1992

    Dziś rocznica powstania raju na ziemi, jakim była NRD. Z tej okazji przypominamy pierwszy sezon Bundesligi po zjednoczeniu. Czytaj dalej...

  • Stefan Effenberg „Niepokorny”. Recenzja

    To był ciekawy czas. Przełom lat 80. i 90. poprzedniego stulecia. Debata Wałęsa-Miodowicz, rozmowy okrągłego stołu, wreszcie półwolne wybory i długo wyczekiwana wolność. Ale większy przełom, niż na szczytach władzy, odbył się na moim osiedlu. W miejsce dwóch smutnych jak pizda państwowych kanałów polskich pojawiła się telewizja satelitarna. Na początek cztery kanały: Filmnet, Sky One, MTV i RTL. Szczególnie ten ostatni wzbudzał zachwyt. I znów się mylicie, nie chodzi tu o Teresę Orlowski i wdzięki jej koleżanek pokazywane koło północy. Bardziej o kolorowy świat Bundesligi pokazywany w RTL. Nagle, w miejsce drugiej połowy meczu Szombierek Bytom ze Stalą Stalowa Wola, mieliśmy barwny zawrót głowy. Oczywiście z dzisiejszej perspektywy pierdyliona nikomu niepotrzebnych programów cztery zachodnie kanały nie robią wrażenia, ale moje pokolenie w mig przyzna, że to był szok. Nagle, zamiast ubłoconych sklepów Społem, na wyciągnięcie ręki był Pewex (a nad morzem Baltona). Wśród bohaterów szklanego ekranu pojawił się Stefan Effenberg, którego trudno było nie zauważyć. Blond fryzura i niewyparzona gęba. To znaczy widziałem tyle, co w TV, i to z odległości paru tysięcy kilometrów, ale trudno było nie zauważyć jak mu żuchwa pracuje. Urodzony w Hamburgu, chwilę grał w Borussii Mönchengladbach, by zaraz przejść do Bayernu, nie sposób było go nie zauważyć. Jak wszystkie roczniki poddane komunistycznej indoktrynacji, nie śmiałem kibicować Niemcom (chyba że wschodnim), a tym bardziej niemieckiej Legii, jaką był i po dziś dzień jest Bayern. A centralną postacią tego Bayernu był właśnie Stefan Effenberg. Nie budził wtedy sympatii, ale czas zabliźnia rany, i dzięki owemu czasowi oraz książce, „Effe” da się lubić. Tak jak lubi się pyskatego kolegę z podstawówki, dlatego że go znaliśmy, gdy byliśmy piękni i młodzi. Nie ma tu idiotycznych numerów rodem z autobiografii Paula Mersona, typu włożenia kumplowi kupy pod poduszkę, za to przez scenę przewija się sporo postaci z pierwszych stron gazet. Szczególnie „Bilda”… Lothar Matthäus potraktowany jest specyficznie. Na początek pod jego nazwiskiem jest pusta strona; myślałem, że to błąd drukarski, ale okazało się, że to celowy zamiar, wyraz dezaprobaty. Dopiero potem następuje opis niecnych knowań „Loddara”. Jak zrobił „Effe” w konia przy jakiejś akcji charytatywnej, jak źle traktował innych – piłkarzy i np. kucharza ekipy czy kierowcę, jakim jest tchórzem (zszedł z boiska pod koniec pamiętnego finału Ligi Mistrzów w 1999 roku, gdy Bayern w dwie minuty przegrał z Manchesterem) i że główną motywacją Bawarczyków, żeby dwa lata później zatriumfować w LM, była chęć pokazania Lotharowi, że bez niego też można. Brian Laudrup z kolei do pewnego momentu był najlepszym przyjacielem Effenberga, bratem prawie. Aż do czasu, gdy „Effe” pożyczył od niego samochodu podczas ich wspólnego pobytu we Florencji. Oczywiście z autem nic się nie stało, ale od tej pory Duńczyk rozmawiał może z dwa razy ze Stefanem. Tacy są Duńczycy, konkluduje Niemiec. W ogóle trochę dziwne, że o pobycie w Toskanii nasz bohater pisze w samych superlatywach, podczas gdy przecież „Viola” spadła wtedy z Serie A. W ogóle świat piłkarzy jest przedstawiony tak płytko, jak można było się spodziewać. Samochody (drogie), kobiety (drogie) i dużo alkoholu (drogiego). effe2 Jorg Neun (czyli dziewięć, choć grał na lewym skrzydle) – na pewno go znacie jeśli oglądaliście Bundesligę w latach 90. Brat łata i jajcarz z Gladbach, który zrobił striptiz w windzie… Przełomowy moment mamy, gdy Franz Beckenbauer pozwala mówić sobie na „ty”. Z kolei „Kalle” Rummenigge to żmija knująca w zaroślach i za plecami piłkarzy. Ottmar Hitzfeld za to jest chodzącą świętością, który jeszcze za życia utorował sobie drogę do raju. Świetny gość. Co mnie trochę razi w tej książce? Stefan w lidze niemieckiej uzbierał 109 żółtych kartek, o czym oczywiście nie wspomniał, a gdyby nawet to pewnie w takim kontekście, że wszystkie dostał niesłusznie. W czasach swojej świetności był notorycznym skandalistą, ale nie dlatego, że chodził po nocnych klubach i tam prowokował różnych oszołomów, a dlatego, że świat się na niego uwziął. Został skazany za oblanie drinkiem jakiejś baby w klubie – to oczywiście nie jego wina. Poszarpał jakiegoś faceta na parkingu przed marketem – oczywiście nie jego sprawa itd., itp. Wywiad dla „Playboya” – coś tam powiedział, ale właściwie nie pamięta co. Jechał autem pod wpływem (alkomat pokazał 1,09 promila) – przecież każdy pije i kieruje, on po prostu miał pecha. Nawet o sławnym pokazaniu środkowego paluszka podczas MŚ w USA pisze tak, jakby to nie był jego palec. Spoko, Stefan, wierzymy ci i wkrótce wysyłamy wniosek o beatyfikację. Wyszedłby na bardziej ludzkiego, gdyby chociaż do jednego wybryku się przyznał i posypał głowę popiołem. Szacunek dla Stefka, że opisał rozstanie z żoną i to, jak wyrwał Claudię Strunz. Nazwisko nieprzypadkowe. To była połowica innego bohatera z kolorowej telewizji RTL, Thomasa Strunza. Nie żebym sam miał plan kogoś komuś wyrywać. Raczej przeciwnie: obecnie knuję, żeby zabrać swą wybrankę na mecz do Gruzji w dziesiątą rocznicę ślubu. Prawda, że romantycznie? Autobiografię Effenberga przeczytałem z ciekawością z jeszcze jednego powodu. Może część z Was wie, że pracuję (razem z Pawłem Marszałkowskim) nad historią Grześka Króla, o wiele mniej utytułowanego, ale, tak jak „Effe”, gościa po przejściach. Każdy się chyba zgodzi, że po przejściach znacznie cięższych niż Effenberg. Między karierą „Królika” a Effenberga jest taka różnica, jak między Amiką Wronki a Fiorentiną, ale parę rzeczy można wykorzystać. Ta książka nie przewróciła mego świata do góry nogami, ale dzięki za fajną podróż w przeszłość. Jak na sportową książkę, to i tak sporo; o wiele lepiej niż podobne hagiograficzne wydawnictwa o żywotach Rooneya, Messiego czy innego Ronaldo. W pięciostopniowej skali szkolnej autobiografii Effenberga daję czwórkę. I na koniec dodam, że książka ukazała się nakładem Wydawnictwa „Duch Sportu”. Czytaj dalej...

  • Seans piłkarski (30). Mistrz Kici

    Luke Shaw, 19-letni obrońca Manchester United, no i Anglik, nie wiedział, kim jest Tony Adams. lamps shaw Nie ma więc chyba sensu zaczynać tej recenzji od banalnego: „Każdy wie, kim jest Lucjan Brychczy”. Czasy się zmieniają, a sławny Kici (skąd ksywa, dowiemy się z filmu) raczej nie ma konta na fejsie ani Twittera, więc trochę jakby nie istniał. Tym bardziej brawa dla Grzegorza Kalinowskiego i nc+, że powstał ten film. To dobra, telewizyjna robota; jeżeli ktoś oglądał już jakiś odcinek cyklu „Sport bez fikcji”, wie, o czym piszę. W „Mistrzu Kicim” wypowiadają się: sam Brychczy, jego syn, a także jego przyjaciele, dziennikarze, Muniek Staszczyk, niezmiennie wkurwiający Wojciech Hadaj… Ogólnie rzecz biorąc, pojawia się tu parę osób i nikt złego słowa nie powie na legendę Legii. Bo też powodów chyba pan Lucjan swoją karierą i życiem ku temu nie dał. Skromny, nie lubiący wychodzić przed szereg, unikający mediów, rodzinny (wszak wychowany na Śląsku) człowiek. Honorowy prezes Wojskowych to postać ciekawa głównie z tego powodu, że nim powstał film Kalinowskiego i ukazała się książka „Kici” (też miał w niej powstaniu udział dziennikarz nc+), niewiele było o nim wiadomo. Ot, starszy, wierny Legii pan, który dawno temu ponoć genialnie grał w piłkę. mural_brychczy_1412151177 Dzięki „Mistrzowi Kiciemu” dowiadujemy się m.in. tego, że bohatera tej historii chciał mieć u siebie Real Madryt (legendarny prezes klubu, Santiago Bernabéu, wypowiadał się o polskim piłkarzu w samych superlatywach); że Kici miał grać w Górniku, ale veto postawił ojciec – mundurowy, który chciał, by syn także nosił mundur; że Brychczy jako pierwszy kopnął piłkę na Camp Nou; że wspomniany ojciec nie interesował się piłką, ale matka i bracia – jak najbardziej itd. Fajna sprawa, bo tak jak, przykładowo, o takim Erneście Wilimowskim, dzięki jego pokręconej biografii, mogą coś powiedzieć nawet młodzi kibice, tak o Brychczym do niedawna było wiadomo głównie tyle, że to legenda Legii i że jest niewysoki. Najbardziej znana anegdota związana z Kicim, który nudziarzem nie był i nie jest, to ta, gdy starszy pan ponoć pojechał Franciszkowi Smudzie. Franz chciał zapunktować u piłkarzy i powiedział przy panu Lucjanie, że razem grali w Legii. Na co ten odpowiedział: „Grałem to ja, a co ty robiłeś, to nie wiem”. Pewien portal, którego nazwa tu nie padnie, wiecznie gnojący Smudę, pisał o tym wydarzeniu, jakby Brychczy chciał dokopać obecnemu trenerowi Wisły. A to był tylko żart. Ponoć Kici nie ma w zwyczaju sprawiać przykrości ludziom. 14legia-korona64 Myślę, że jednak trochę szkoda, że nie został w filmie pociągnięty wątek złych relacji Brychczego z niektórymi ludźmi Legii; właściwie tylko Dariusz Kubicki został tu wymieniony z imienia i nazwiska, a i nietrudno odgadnąć, że z Januszem Wójcikiem nie miał relacji tak dobrych, jak z Krzysztofem Dowhaniem czy Bogusławem Łobaczem. No ale pewnie Mistrzowi nie zależało na tym, by to był obraz kontrowersyjny. To film-laurka, więc nie pojawia się w nim kwestia taka, że Lucjan Brychczy jest co prawda od 60 lat wierny Legii, ale prawdopodobnie tylko dlatego, że nie udało mu się wyjechać nawet nie na Zachód, ale do Zabrza. Oczywiście nie mam zamiaru deprecjonować wierności bohatera filmu legijnym barwom, ale cóż – zazwyczaj jest tak, że przywiązujemy się do czegoś, co zapewnia nam dobre życie. Taki Paolo Maldini całą karierę poświęcił Milanowi (i to nie temu dzisiejszemu, który stara się być zaledwie trzecią siłą Serie A), nie AS Gubbio. 1306warm3 W środku bohater tekstu, z prawej – wiadomo. A z lewej? Warto zobaczyć „Mistrza Kiciego”, choć jest w nim trochę autolansu nc+, a autorowi filmu brak chyba talentu, by wyjść poza „dobrą, telewizyjną robotę” (inna sprawa, że po gościu w bladoróżowej koszuli, który eksponuje włosy na klacie, nie spodziewałem się aż tyle). Archiwalia, sympatyczny klimat, świadomość, że są na tym świecie ludzie, którym nie odbiło – to wszystko sprawia, że nie ma co żałować poświęconej godziny. I mógłby tylko Tomasz Smokowski nie zapowiadać kolejnych obrazów z serii „Sport bez fikcji”, bo wypada to dość sztucznie. Zwłaszcza tu, gdy mówi to, co na samym początku filmu narrator. „Mistrz Kici” (reż. Grzegorz Kalinowski; Polska 2014; 60 min.) Marcin Wandzel Czytaj dalej...