Archiwum lipiec, 2013

  • TOP 250. Nicolas Anelka (206.)

    Subiektywny ranking najlepszych piłkarzy świata ostatniego ćwierćwiecza. Na pozycji 206. Nicolas Sébastien Anelka. Czytaj dalej...

  • Łotewski „Wiśnia” jak… „Camel”

    Eduards Višņakovs to dopiero trzeci w historii piłkarz Widzewa, który w ligowym debiucie dla łódzkiego klubu strzelił dwa gole. Czytaj dalej...

  • Sezon otwarty. Z wizytą przy Parkowej

    Sobota, 27.07.2013, dzień gorący jak wszystkie ostatnio. Co skłoniło mnie, kibica zasiadającego na trybunie od święta, do wybrania się na inauguracyjny mecz o mistrzostwo 2. ligi grupy wschodniej – Legionovii Legionowo z Wisłą Puławy? Czytaj dalej...

  • Moja „drużyna wszech czasów”

    Słyszymy „drużyna wszech czasów” – myślimy zazwyczaj o Barcelonie Pepa Guardioli. Gdyby zrobić ankietę, z czym kojarzy się ten termin, to niemal każdy – od przedszkolaka, któremu tata kupił koszulkę z napisem „Messi”, po wcierającego żel w resztki włosów polskiego dziennikarza sportowego, dla którego szczytem doznań artystycznych jest koncert Lady Pank z towarzyszeniem orkiestry symfonicznej – wskazaliby Barçę. Pewnie czasem ktoś starszy wymieniłby Real Madryt Alfredo Di Stéfano, Brazylię Pelégo czy Argentynę Diego Maradony. Samo pojęcie „drużyna wszech czasów” wydaje mi się zbyt nadęte i trochę bezsensowne. Bo jak to sprawdzić? Stare ekipy znamy głównie z powtórek kilku meczów, czasem wyłącznie ze skrótów. A i pamięć jest przecież zawodna. Zapewne niektórych zawodników, jak i całe drużyny z przeszłości idealizujemy, a innych nie doceniamy. Moją ulubioną ekipą jest Real Madryt z fazy pucharowej Ligi Mistrzów 1999/2000. Ale to po prostu moja ulubiona drużyna, która zresztą w takim kształcie trwała zaledwie klika miesięcy. Stąd cudzysłów w tytule. Drużyna Królewskich nie dość, że cieniowała w La Liga (zakończyła rozgrywki na piątym miejscu, mistrzem zostało Deportivo La Coruña), to musiała sobie radzić w Lidze Mistrzów bez kontuzjowanego Fernando Hierro (pojawił się dopiero, jako rezerwowy, w finale). Ówczesny siedmiokrotny zdobywca Pucharu Europy został jednak w bardzo ciekawy sposób ustawiony taktycznie przez Vicente del Bosque. No i miał prawdziwego króla środka pola, Fernando Redondo oraz fenomenalnego napastnika Raúla Gonzáleza. No ale po kolei. „On się przecież jeszcze nie goli” Gdy Real zdobywał Puchar Europy, pokonując w 1998 roku Juventus 1:0, w bramce stał Bodo Illgner. Nie był to może golkiper, który byłby w stanie poruszyć wyobraźnię tłumów, ale bronił więcej niż solidnie. W sezonie 1999-2000 doznał kontuzji i zluzował go między słupkami Iker Casillas (Albano Bizzarri okazał się być po prostu zbyt słaby), chłopak urodzony 20 maja 1981 roku. Niemiec się wyleczył, ale bramkarz, który w przyszłości zostanie nazwany „Świętym Ikerem”, miejsca w bramce już nie oddał. Iker, wyglądający przy reszcie piłkarzy, jakby trafił na boisko przypadkowo z drużyny juniorów, bronił fantastycznie. Wystarczy przypomnieć, że Alex Ferguson po tym, jak Real Madryt wyeliminował Manchester United w ćwierćfinale, stwierdził, że jego drużyna odpadła przez chłopaka, który nawet się jeszcze nie goli. Co trzech, to nie dwóch i… nie było takich dwóch jak oni Kontuzja Fernando Hierro i fakt, że Manuel Sanchís powoli przygotowywał się do emerytury, sprawiły, że del Bosque musiał poszukać jakiegoś rozwiązania, jeżeli chodzi o środek obrony. Tercet, który miał dać Realowi PE, stworzyli piłkarze, którzy zapewne nie znajdą się w jedenastce wszech czasów ekipy z Concha Espina 1. Jako ktoś w rodzaju libero grał Iván Helguera (późnej fantastyczny jako partner Claude’a Makélélé w środku pomocy, a w 2002 roku znów wygrał LM, będąc stoperem), a po bokach pomagali mu Aitor Karanka i Iván Campo. Pierwszy był twardzielem (Gran Derbi zaczynał od sprawdzenia, jak wytrzymałe kości ma Luis Enrique) i spryciarzem (tak subtelnie zagrał ręką w polu karnym w meczu z MU na Old Trafford, że sędzia tego nie zauważył), ale trudno go było uznać za demona szybkości, a drugi nie poradził sobie z presją, jaka towarzyszyła mu w Madrycie. Ten często wyśmiewany z powodu swej gry zawodnik zapewne jest dziś kojarzony jako nieudacznik. Dodajmy też, że to grajek, który później w Bolton Wanderers radził sobie na tyle źle w defensywie, że został przesunięty do środka pomocy. Co z tego, skoro to Iván Campo wygrał LM, a nie kolejni stoperzy Realu, Fabio Cannavaro, Walter Samuel czy Sergio Ramos, uważani za gwiazdy na swojej pozycji. Obecnie były gracz RCD Mallorca trenuje w CF Gandía grającym w Tercera División i… udziela rad młodszym kolegom. Na boisko ponoć nie wybiega. Gra tej mało medialnej trójki w środku defensywy sprawiła, że po bokach mogli hasać dwaj fenomenalni piłkarze: Roberto Carlos oraz Míchel Salgado. Pamiętam, że dziennikarz z „Wyborczej” nazywał 53-krotnego reprezentanta Hiszpanii „przeciętniakiem”. Takich mieliśmy (i mamy) ekspertów od piłki hiszpańskiej. Brazylijczyk i Hiszpan byli najlepszą parą bocznych obrońców, jaką widziałem. Bardziej ceniony był ten pierwszy, bowiem grał niesamowicie widowiskowo i przez wiele lat tak wykonywał rzuty wolne, że bał się ich każdy bramkarz. Klasa i inteligencja Jak w ogóle opisać ustawienie Realu? 1-5-2-3? Chyba tak, bo przecież w wyjściowym składzie było tylko dwóch środkowych pomocników: Fernando Redondo i Steve McManaman (bardziej kojarzony jako skrzydłowy, w taktyce del Bosque często biegał w środku boiska). Argentyńczyk był geniuszem. Jednym zwodem nawijał trzech rywali, poruszał się elegancko, prawdziwy „El Principe”. Zresztą popatrzcie sami: [tube]uv_KcxAduW0[/tube] To, co utkwiło mi w pamięci, to niesamowite pojedynki Redondo z Royem Keane’em. Łokcie chodziły tak, że MMA wygląda przy tym jak pływanie synchroniczne. Po jednym z meczów Keane podszedł do Redondo podziękować za walkę. Szacunek w oczach Irlandczyka mówił wszystko. No i Macca. Wiele osób uważało, że były gracz Liverpoolu rozczarowuje w Realu. Jasne, w Primera División nie zachwycał, ale w Lidze Mistrzów był wspaniały. Jeśli McManaman zawiódł w drużynie Królewskich, to ja się nazywam Orłowski. I nie mówię tylko o finałowym golu przeciwko Valencii, ale o tym, że z Redondo stworzył parę po prostu zbyt dobrą dla rywali. Nie za bardzo lubię termin „boiskowa inteligencja”, bo jest nadużywany przez niektórych komentatorów, ale można powiedzieć, że Argentyńczyk i Anglik mieli jej więcej niż reszta pomocników biorących udział w tych rozgrywkach rozgrywkach razem wzięta. Dwóch przyjaciół i jeden buc W ataku pewniakami byli Raúl i Fernando Morientes. Uzupełniali ich albo Nicolas Anelka, albo Savio (raczej dlatego, że reprezentant Tricolores miał problemy ze zdrowiem). Raúl chyba nigdy nie grał tak wspaniale, jak wtedy. Linia pomocy, gdyby nie jego fantastyczna gra, nie miałaby szans funkcjonować tak dobrze, bowiem Hiszpan często wcielał się w rolę rozgrywającego. Na marginesie, sprawdźcie sobie klasyfikację Złotej Piłki z tamtego roku: El Siete był – nomen omen – siódmy, a Redondo osiemnasty, za np. Zlatko Zahovičem. Już wtedy ten plebiscyt był kiepskim żartem. Napastnik La Roja zdobył w LM 10 goli (podzielił się koroną króla strzelców z Rivaldo), a Fernando Morientes – sześć (również w finale). Moro nigdy nie przekonał mnie do końca, może dlatego, że wcześniej posadził na ławce mojego ulubionego piłkarza, Davora Šukera. Szkoda jednak, że nie można go odmłodzić o 10 lat i wstawić do składu zamiast Benzemy. Hiszpanom czasem partnerował Savio (cztery trafienia plus doskonała asysta przy golu Raúla dobijającym VCF w finale), czasem Anelka (dwa gole). Brazylijczyk wychodził w pierwszym składzie w meczach z MU, Francuz w półfinałach przeciwko Bayernowi i w finale przeciwko Valencii. Anelka był prawdopodobnie największym bucem w historii Realu Madryt. Został nawet odsunięty od drużyny przez del Bosque. Narzekał, że koledzy się z niego śmieją, na co chyba Morientes odparował: „Skąd może wiedzieć, że się z niego śmiejemy, skoro nie zna hiszpańskiego?”. Był, jaki był, ale potrafił strzelić bramkę Barcelonie (jeden z dwóch goli w Primera División) i dwa razy pokonać Olivera Kahna w Lidze Mistrzów. Lorenzo Sanz, gdy Anelka trafił do Madrytu mówił, że Francuz będzie triumfował na Bernabéu przez lata. Po roku odszedł do PSG, ale niech ktoś powie, że jego transfer to było fiasko. Bayern, prawdziwa bestia negra Realu, została dwa razy trafiona przez Anelkę. Tyle chyba wystarczy, by kibice Królewskich wspominali go ciepło. [tube]mfzCWkMssXw[/tube] Jak widać, droga do Pucharu Europy niekoniecznie musi prowadzić poprzez budowę ekipy, która trzyma się za ręce na i poza boiskiem. Ciekawe, ile prawdy jest w tym, że Hierro i Sanchís, którzy tworzyli parę środkowych obrońców, gdy Real wygrywał LM dwa lata wcześniej, w ogóle nie rozmawiali ze sobą. Mało kto na nich stawiał Real Madryt był wtedy takim faworytem do wygrana Ligi Mistrzów, jak dziś, powiedzmy, Napoli albo Arsenal. W sezonie 1999-2000 Champions League miała dwie fazy grupowe. I w drugiej Królewscy trafili na Bayern, zbierając w marcu dwa oklepy – 2:4 u siebie, 1:4 w Monachium. Z grupy drużyna del Bosque wyszła, bowiem miała lepszy bezpośredni bilans spotkań z Dynamem Kijów. W ostatnim meczu Królewscy pokonali na wyjeździe Rosenborg 1:0, grając od 52. minuty w dziesięciu (Guti wyleciał z boiska). Wyglądało to po prostu koszmarnie. A rywale w fazie pucharowej byli z najwyższej półki. Zanim Real trafił na drużynę Ottmara Hitzfelda, która tak go przeczołgała w grupie, musiał pokonać Manchester United Alexa Fergusona. 0:0 u siebie i zaskoczenie ekspertów, że Real pokazał się z tak dobrej strony. Niestety, nie mogłem zobaczyć tego meczu. Przed rewanżem grałem w piłkę w hali Szczakowianki Jaworzno (albo już wtedy, albo trochę później, klub szedł w górę i ktoś nakazał zasłanianie ogrodzenia, żeby ludzie z okien bloków nie mogli oglądać meczów) i gość, który najlepiej dryblował, powiedział, że Real nie ma szans awansować. Ja byłem wtedy dziwnie spokojny, że będzie dobrze i nawet chyba założyłem się z nim, że Królewscy awansują. Przed meczem byłem spokojny, w trakcie już nie. Nawet przy 0:3 (uroki kibicowania, o których pisał Nick Hornby). To było fenomenalne spotkanie. Genialni Redondo i Raúl, rewelacyjny Casillas i… Dariusz Szpakowski, który nie mógł uwierzyć, że Real jest lepszy od wielkiego Manchesteru. Potem tę stronniczość wytknął mu w „Piłce Nożnej” śp. Roman Hurkowski, który pisał też o tym, że „czarny diabeł” Raúl (Królewscy grali w strojach w tym kolorze) załatwił „Czerwone Diabły”. No dobra, MU załatwiony, pora na Bayern. Przypomnijmy: druga faza grupowa, a w niej 2:4 u siebie, 1:4 na wyjeździe. To już był jednak inny Real. Pewny swego, z piłkarzami w optymalnej dyspozycji. Gdybym wierzył w farta, napisałbym też, że miał go po swojej stronie. No i w najlepszym momencie zaskoczył Anelka. Dwa razy pokonał Kahna w taki sposób, jakby zrobił to od niechcenia. Poza tym Jens Jeremies nie dał szans niemieckiemu bramkarzowi. Podobnie, jak Roy Keane na Old Trafford. Finał był formalnością. 3:0 z Valencią (Morientes po asyście Salgado, kapitalny strzał McManamana oraz bieg z piłką Raúla przez pół boiska po mądrym zagraniu Savio). Kolejny doskonały mecz Redondo, który mógł wylecieć z boiska po starciu z Gaizką Mendietą. Tak jak Argentyńczyk wygrał walkę z Royem Keane’em, tak też dał radę pomocnikowi Los Che. 1 [tube]SZh2PmBatSw[/tube] Mądrość Sfinksa Ignoranci uważają Vicente del Bosque nie za wybitnego taktyka, a jedynie za gościa, który „umie radzić sobie z gwiazdami”. Bzdura. To, co zrobił obecny selekcjoner reprezentacji Hiszpanii z Realem w drugiej części sezonu 1999-2000, to był majstersztyk. Nie bał się eksperymentować (dziwne ustawienie 1-5-2-3), na maksa wykorzystał potencjał zawodników. Dwa lata później znów wygrał Ligę Mistrzów. Real Madryt pokonał Bayer Leverkusen 2:1. Puchar Europy ’98 kojarzy się z golem Predraga Mijatovicia, trofeum z 2002 – z genialnym strzałem Zinedine’a Zidane’a w finale. A 2000? Chyba nie z żadną bramką, a z tym, jak Fernando Redondo minął Henninga Berga. Królewscy zdobywali Puchar Europy co dwa lata, trzema różnymi drużynami. Bez żadnej ciągłości taktycznej, choć dwa ostatnie triumfy to zasługa del Bosque. Później już nikt – ani Fabio Capello, ani José Mourinho, o innych nie wspominając – nie stworzył ekipy, która dałaby Realowi Madryt upragnioną „Décimę”. real madryt 2000 odg „Once de gala” Realu Madryt w fazie pucharowej Ligi Mistrzów 1999-2000. W górnym rzędzie (od lewej): Iker Casillas Fernández, Iván Campo Ramos, Fernando Carlos Redondo Neri (k), Fernando Morientes Sánchez, Nicolas Sébastien Anelka, Aitor Karanka de la Hoz. W dolnym rzędzie (od lewej): Miguel Ángel „Míchel” Salgado Fernández, Roberto Carlos da Silva Rocha, Raúl González Blanco, Steve McManaman, Iván Helguera Bujía Marcin Wandzel Czytaj dalej...

  • Roskoszny futbol w żółto–zielonych kolorach

    Jak wiecie, Slowfoot.pl to zjawisko niszowe. Bardziej niż finał Ligi Mistrzów interesują nas wydarzenia na niższych szczeblach futbolowej drabiny. A najbardziej lubimy, gdy ktoś bierze sprawy w swoje ręce i odnosi sukces. Oto historia z happy endem… Czytaj dalej...

  • Zaplecze na start, czyli pierwszoligowy alfabet

    Najważniejsze wydarzenia, postacie i zjawiska nowego sezonu pierwszej ligi w alfabetycznej kolejności… Czytaj dalej...

  • Przedstawiamy Gerardo „Tatę” Martineza – nowego trenera FC Barcelona. Właściwie dlaczego „Tata”?

    Po niezbyt udanej końcówce poprzedniego sezonu Lionel Messi właśnie przybycia rodaka na Camp Nou potrzebuje. Czytaj dalej...

  • „Czy ja kiedyś mówiłem, że jestem święty?”

    Zmarły 9 lipca Andrzej Czyżniewski jako bramkarz grał w ekstraklasie w gdyńskich klubach – Arce i Bałtyku. Z tym pierwszym zdobył Puchar Polski w roku 1979. Był solidnym golkiperem ligowym, bez szans jednak na reprezentację, bo był to czas Jana Tomaszewskiego, potem Józefa Młynarczyka. Poza bramkarskimi walorami Czyżniewski wyróżniał się również innymi. Jak wspominał dziennikarz „Piłki Nożnej” śp. Roman Hurkowski, Czyżyk przepuścił kiedyś strzał niejakiego Czarnynogi, pomocnika GKS Tychy, bo „myślał, że zatrzyma go trzecią nogą, a piłka przeleciała pomiędzy”. Jarosław Kotas, kolega z Bałtyku, wspomina: – To był gościu z klasą. Gdy graliśmy razem, Andrzej miał piękny dom, toyotę z peweksu, prowadził cukiernię. Słowem, dorobił się na piłce – tak to pamięta Kotas. Czyżniewski twierdził nieco inaczej: – Na piłce nie dorobiłem się majątku, to były inne czasy – mówił w jednym z wywiadów. Po zakończeniu kariery Czyżyk został sędzią. Tomasz Dawidowski, który grał wtedy w lidze, pamięta, że piłkarze go lubili, bo dobrze czuł grę jako były piłkarz. Nie kręcił lodów w czasach, gdy wszystko było na sprzedaż. Był wybierany najlepszym arbitrem ligowym w plebiscycie „Kryształowego Gwizdka”. Sędziował w pamiętnym meczu Legii Warszawa z Widzewem Łódź (2:3), który został przerwany z powodu kontuzji arbitra. Sędzia dokuśtykał do końca, potem wiele spekulacji narosło wokół tamtego spotkania. Obie strony oskarżały Czyżyka o działanie na korzyść rywali – że symulował skurcze. Ówczesny trener Widzewa, a późniejszy selekcjoner Franciszek Smuda żartował, że to pocisk z trybun trafił Czyżniewskiego. Jednak Krzysztof Słabik, który był w tamtym meczu liniowym, ucina wszystkie wątpliwości: – Czyżniewski miał uraz, nie doszukiwałbym się żadnych podtekstów – powiedział nam. Potem Czyżyk wylądował we Wronkach jako trener bramkarzy. To tam dały o sobie znać jego problemy psychiczne; tam próbował popełnić samobójstwo. Uratował go przechodzący wędkarz. Gdy Amica stała się Lechem, przeniósł się do Poznania. Został skautem. To wtedy znów przecięły się drogi jego i Franciszka Smudy. Czyżyk był zwolennikiem sprowadzenia na Bułgarską Roberta Lewandowskiego, Franz był przeciw. W swoim stylu krzyczał: – Czyżyk, jesteś mi winien pieniądze za benzynę! Gdybym chciał zobaczyć drewno, pojechałbym do lasu. Smuda nie miał racji. Poza Lewym Czyżniewski wynalazł Štilicia, Rengifo, Đurđevicia, Peszkę i paru innych. Potem wrócił nad morze, do Arki. Oficjalnie był dyrektorem sportowym, ale tak naprawdę i sekretarką, i sprzątaczką. Robił wszystko, może nawet za dużo. Bardzo przeżywał niepowodzenia, szarpał się z kibicami po przegranym 2:5 meczu z Legią, który praktycznie zdecydował o spadku gdynian z ekstraklasy. – Nie będzie mnie hołota obrażać – mówił Czyżniewski, który potem z kibicami spotkał się w sądzie w sprawie o ochronę dóbr osobistych. Cały on. Gdy odszedł z Arki, zniknął z życia publicznego. Jak sam mówił, wybrał „emigrację medialną”. Jednak od czasu do czasu zabierał głos, wypominając dawne występki ligowych moralizatorów. Gdy ci próbowali się odgryzać, Czyżyk z rozbrajającą szczerością przyznawał: – A czy ja kiedyś mówiłem, że jestem święty? Maciej Słomiński Czytaj dalej...

  • Ryszard Tarasiewicz: Mila powinien trafiać częściej

    Ryszarda Tarasiewicza odwiedziliśmy w Buczu podczas przedsezonowego obozu beniaminka ekstraklasy, bydgoskiego Zawiszy. Pan trener powiedział nam parę ciekawych rzeczy… Czytaj dalej...

  • Jeszcze 294 mecze przed nami!

    Czekając na start nowego sezonu Premier League (17 sierpnia), żeby posmakować piłki, włączyłem mecz naszej ekstraklasy. To tak, jakby czekać na wakacje w Lizbonie i jako przedsmak wybrać zwiedzanie Sosnowca; jakby włączyć Norbiego i udawać, że to Kaliber 44. Włączyłem mecz Wisła Kraków – Górnik Zabrze, bo to po prostu ciekawe: zobaczyć powrót Franciszka Smudy do ekstraklasy. No i oglądanie degrengolady „Białej Gwiazdy” również jest wydarzeniem, choć mnie akurat nie sprawia satysfakcji. Wisła Kraków. Drużyna z Łukaszem Gargułą w roli środkowego napastnika. Drużyna, która pozbywa się Kamila Kosowskiego i Radosława Sobolewskiego, ale bierze na testy gości, którzy ściemniają swoje życiorysy. A na ławce – po raz trzeci przy Reymonta – Franz Smuda. Zabrakło tylko rozdawania kiełbasy i występu zespołu Weekend. Faworytem meczu był Górnik, bo – po pierwsze – ma trenera, po drugie – wiślacy nie mają grajków klasy Préjuce’a Nakoulmy czy Pawła Olkowskiego (przeciętny występ; nie wiem, za co chwalił go Rafał Dębiński). Wisła grała futbol naprawdę nędzny (chwilami wyróżniali się szybki Emmanuel Sarki i Paweł Stolarski), a Górnik trochę lepszy, ale i pokazujący największą bolączkę ekstraklasowych piłkarzy. Jak napastnik minie dwóch obrońców, to kopnie piłkę prosto w bramkarza; jak obrońca wyprowadzi piłkę ze swojego pola karnego, to niecelnie poda; jak pomocnik nawinie dwóch obrońców, to straci głowę przy trzecim (to akurat Michał Chrapek z drużyny gospodarzy). Po prostu prawie nikt w tej lidze nie potrafi zrobić czegoś poprawnie od początku do końca. Na pewno mógł się podobać lewy obrońca zabrzan Rafał Kosznik. Na facebookowym profilu Canal+ Sport graczem meczu został wybrany jednak Sarki. Swoją drogą, trochę to odsyłanie do głosowania przypomina TVP, ale wiadomo: bez Facebooka nie istniejesz. Ciekawe, czy Maciej Iwański wciąż zaprasza widzów do telegazety. Wydarzeniem spotkania było pożegnanie Radosława Sobolewskiego (słabiutki występ). Oprawa przedstawiająca Sobola mogła robić wrażenie. Ponadto Arkadiusz Głowacki rozegrał 300. mecz w ekstraklasie, a arbiter Krzysztof Jakubik sędziował dzień przed swoimi urodzinami. Fajnie, że nie odgwizdał faulu po wślizgu Marko Jovanovicia w polu karnym (wydawało się w pierwszej chwili, że Maciej Małkowski został równo wycięty). Gorzej, że gdy Nakoulma w końcówce meczu wygrał pojedynek z Serbem, Jakubik zupełnie bez sensu odgwizdał przewinienie „Prezesa”. Ten pewnie i tak zepsułby dalszą część akcji, ale takie asekuranckie sędziowanie (zawsze bezpieczniej odgwizdać przewinienie atakującego) wypożyczenia do Premier League 30-letniemu arbitrowi raczej nie zapewni. *** Są ludzie, którzy uważają, że kibicowanie klubowi z zagranicy to głupota; że jak dopingować, to tylko lokalną drużynę. Według mnie to niemądre podejście. W końcu kibicowanie to kwestia uczuć: jeden zakocha się w Termalice, drugi w River Plate. No a co np. z tymi, którzy tworzą strony internetowe poświęcone swojej drużynie? Są gorsi, bo nie mogą co tydzień pojawiać się na meczach w Madrycie czy w Londynie? Po tym, gdy okazało się, że mecz Lechia Gdańsk – Barcelona został odwołany, jakiś facebookowy głupek pokusił się o taki komentarz: „Nawet mi nie żal tych wszystkich januszy którzy kupili bilet na Barcwelonę grającą pornofutbol zamiast wspierać swoje lokalne ekstraklasowe bądź pierwszoligowe drużyny” (pis. oryg.). Można mnie posądzić o wiele rzeczy, ale na pewno nie o kibicowanie Barçie. Wolę jednak oglądać grę Messiego, Iniesty czy Busquetsa, niż patrzeć na to, jak łamagi z „lokalnych ekstraklasowych bądź pierwszoligowych drużyn” kopią się po czołach. Wisła Kraków – Górnik Zabrze. Kibice na piątkę, ale mecz po prostu do dupy. Zamiast ekstraklasy polecam np. film „Nic osobistego”, wyreżyserowany przez Urszulę Antoniak (w rolach głównych Stephen Rea i śliczna Lotte Verbeek), który oglądałem przed meczem. Patrzenie przez 90 minut, jak Patryk Małecki bez sensu biega po boisku, to jakaś wyższa forma masochizmu. *** Poziom piątkowych ligowych widowisk nie wywołał entuzjazmu wśród kibiców i dziennikarzy. Odpór ludziom, którzy nie lubią fuszerki, postanowił dać na Twitterze niezawodny Janusz Basałaj, były prezes Wisły, a obecnie „Dyrektor Dep. Komunikacji i Mediów w PZPN” („Czasy się zmieniają, ale pan zawsze jest w komisjach”): basalaj Jeszcze 294 mecze. Miłego oglądania. Marcin Wandzel Czytaj dalej...